Długi post- praca
Decydując się na szkołę średnią, nie chciałam nic innego,
jak dostać się do technikum gastronomicznego.
W tamtym czasie, kręciło mnie
gotowanie i pieczenie ciast i to
wszystko za sprawą mamy. Byłam z siebie dumna, że jak na swój wiek potrafię
gotować- koleżanki prosiły o przepisy i instrukcje, żeby i one mogły zabłysnąć
w domu.
Byłam zdecydowana, że po maturze i egzaminie zawodowym będę
kontynuować kierunek.
Jednak, kiedy przyszedł czas składania podań na studia-
wahałam się. Nie kręciło mnie to już tak, jak na początku.
Kiedy miałam wątpliwości, mama powiedziała mi, żebym na
spokojnie pomyślała, co bym chciała robić w przyszłości, gdzie bym chciała
pracować i żebym kierowała się tym, co lubię.
Uwielbiałam pichcić, ale stwierdziłam, że jednak to nie jest
to.
Wtedy pomyślałam, że przecież od zawsze lubiłam zajmować się
dziećmi (niektórym może wydać się to banalne, ale tak było). Zajmowałam się moją
bratanicą, potem, gdy byłam starsza, zajmowałam się sąsiadów córką, w średniej
szkole- byłam wolontariuszką i nawet zorganizowałam bal dla małych dzieci
niepełnosprawnych.
Pomyślałam o pedagogice. Usiadłam przed komputerem,
przeszukałam Internet, znalazłam kilka ofert uczelni i wybrałam. Studia
dzienne- pedagogika wczesnoszkolna i przedszkolna.
Stwierdziłam, że przecież, jeśli się nie sprawdzę, to
zrezygnuję.
Pierwszy semestr był ciężki, później było coraz lepiej i
łatwiej.
Lata spędzone na uczelni minęły prędko. W międzyczasie wiele
się działo. Zmiana miejsca zamieszkania, samodzielne mieszkanie z moim H.,
zaręczyny …
Praktyki były na początku stresujące, później, gdy
prowadziłam zajęcia, czułam się jak ryba w wodzie.
W przedszkolu było trzeba uważać, ponieważ 3 latki były
małymi manipulatorami :)
W szkole podstawowej niektóre dzieci zadziwiały swoją wiedzą
jak na swój wiek. Łatwo było zauważyć, które dzieci spędzają czas z rodzicami.
Do dziś utkwiła mi w głowie dziewczynka
(niestety nie pamiętam imienia)- rodzice i dziadkowie to prawnicy. Pomimo
takiego zawodu-, zawsze ktoś miał czas dla niej. Kiedy poznawałam każde dziecko z
osobna, to ta właśnie dziewczynka miała najwięcej do opowiedzenia o sobie i
swojej rodzinie. Jakie gry planszowe lubi grać z dziadkami, gdzie rodzice
zabierają ją ze sobą, że mama lepiej
maluje od taty, ale na basen woli iść z tatą … a niektóre dzieci, których na
przykład jeden rodzic nie pracował, nie miał czym się pochwalić- ewentualnie
niedzielnym wypadem do dziadków na obiad.
Dzieci (zarówno te w szkole, jak i w przedszkolu) opowiadały
o wszystkim: co w domu się dzieje, gdzie na zakupy jadą, co na śniadanie mieli
w domu. Kto kogo w klasie najbardziej lubi.
Pamiętam jak w II klasie miałam zajęcia i jeden z chłopców
się we mnie zakochał :)
Od samego początku był nieśmiały, wstydził się odpowiadać na
pytania, aż w końcu któraś z dziewczyn powiedziała, że „Proszę Pani, On się
wstydzi, bo się w Pani zakochał”. A
mnie zastanawiało, dlaczego u innych koleżanek był aktywny na zajęciach :)
Praktyki były fajne
A jak z pracą było …
W mojej okolicy była szkoła państwowa, którą przekształcono
w społeczną. Wiedziałam, że cała kadra ma być wymieniana, ponieważ nowa Pani
dyrektor chce młodych nauczycieli. Zaraz po obronie udałam się z CV i dokumentami.
Pod koniec wakacji otrzymałam telefon z prośbą o spotkanie. Serce mi waliło jak
szalone, ręce się pociły … 3 głębokie wdechy i weszłam do gabinetu dyrektora.
Nie wiem kiedy te 15 minut minęło. Po 3 dniach dostałam telefon, że dostałam
pracę. Do której klasy zostanę przydzielona dowiem się na Radzie Pedagogicznej.
Otrzymałam II klasę.
Dużo dzieci nie było, raptem 12. Dzieci miały duże zaległości, ponieważ
poprzednia Pani, która je uczyła, wiedziała, że już pracować w tej szkole nie
będzie, więc olała sprawę.
Dzieci były zdolne, pomysłowe- chociaż czasem było trzeba im
coś podpowiedzieć, jednak z czasem, odkrywały, że mają mnóstwo możliwości.
Najbardziej satysfakcjonujące były efekty mojej pracy. Kiedy
mały łobuz zmienił swoje zachowanie na zajęciach, kiedy dzieci zaczęły lubić czytać, kiedy z chęcią zaglądały do biblioteki...
Każde z nich
potrzebowało uwagi…
Pamiętam, że na początku dzieci były nie do ogarnięcia, poprzednia Pani pozwalała na wszystko, więc dla nich było normalne chodzić po klasie, czy rozmawiać w czasie zajęć... Wszystko trochę trwało,
bo przecież poznawaliśmy się nawzajem. Cieszyłam się, kiedy dzieci same
pamiętały, że odpowiada się pełnym zdaniem, że koledze/koleżance trzeba pomóc,
kiedy są w potrzebie, że trzeba być tolerancyjnym (jeden uczeń był innej wiary,
przez co dzieci mu dokuczały).
Najfajniej wspominam wybory gospodarza klasy. Dzieci w domu
robiły plakaty z hasłami wyborczymi, szykowali przemowy- były wystąpienia
kilkuminutowe. Odbyło się głosowanie i liczone były głosy…to zaangażowanie
dzieci i ich radość z poważnego ich traktowania…
Pensja była inna niż w szkołach Państwowych- tylko najniższa
krajowa. Ale to nie ważne, liczyło się, że pracowałam z dziećmi. 8 godzin w
pracy, czasem 12 (kiedy były rady), do tego przygotowywanie materiałów na
następne zajęcia, sprawdzenie prac domowych i jeszcze moje studia…
Miałam bardzo inteligentną grupę dzieci- naprawdę. A na
samym początku było tyle zaległości do nadrobienia...
Praca nauczyciela jest wspaniała. Dzieci uważają Cię za wzór
do naśladowania, pochłaniają wszystko co i jak mówisz, tylko Ty w ich oczach
masz rację- nie mama, nie tata, tylko Pani.
Jeśli chodzi o rodziców. Nie podobały im się moje pomysły na
urozmaicanie zajęć. Chodzili pytać się do innych nauczycieli po co to, za
plecami narzekali, a wszystko po to, żeby później na zebraniu rodziców
stwierdzić, że jednak miałam rację, że jednak to co wprowadziłam miało sens.
Zostałam oczywiście na facebook’u sprawdzona- a wiem, to,
ponieważ uczniowie sami przyznali, że ich mamy mnie znalazły na fejsie .
Na pamiątkę mam pełną teczkę laurek. Pochwaliłabym się nimi,
ale są zakopane z moimi pomocami dydaktycznymi na strychu.
Z pracy w szkole zapamiętałam jeszcze zabawne odpowiedzi
dzieci
- Witamina- „to niezdrowe warzywo”.
- J.Piłsudski –„ to dobry kolega dziadka, znam go”
Było ich jeszcze więcej i dużo zabawniejsze, ale już
pozapominałam
Zapewne zastanawiacie się, dlaczego nie chcę wrócić do tej
szkoły.
Już tłumaczę.
Pani dyrektor na początku była super- młoda babka, wie czego
chce i do tego dąży. Nie czepiała się, kontrolować-kontrolowała, chwaliła,
podpowiadała, była miła. Jednak, niestety, jak to już bywa, władza uderza do
głowy…
Moja opiekunka- najwspanialsza nauczycielka na świecie (chciałabym,
aby taka się trafiła mojemu dziecku) zaczęła trzymać mnie na dystans. Nie
chciała rozmawiać na różne tematy, przestała zaglądać na zajęciach, atmosfera
była nieciekawa kiedy w pokoju N-lskim byłyśmy. Zastanawiałam się o co chodzi.
W przeciągu kilku dni, Pani dyrektor mnie wezwała do siebie. Zaczęła zadawać
pytania odnośnie mojej opiekunki, jakie są nasze relacje itp. Odpowiedziałam,
że wszystko w porządku i nie narzekam, mogę liczyć na pomoc w razie czego,
zawsze coś podpowie odnośnie zajęć czy jakiegoś kłopotu z uczniem. I wtedy Pani
D. zaczęła narzekać na nią, obgadywać. Ja się nie odzywałam. Wtedy Pani D.
zaczęła mówić, co moja opiekunka na mnie jej się żaliła. A to co się żaliła, to
było urwane dosłownie z choinki. Całkiem przeinaczone niż naprawdę mi mówiła.
Trochę mnie to ruszyło, ale nie chciało mi się wierzyć. Fakt, nastąpiła zmiana
w naszych stosunkach, ale jak mogła powiedzieć dyrektorce co innego niż mi
powiedziała w oczy. Przecież nie chwaliła mnie tylko po to, żeby chwalić, a
dyrektorce narzekała na mnie. Po zastanowieniu się w domu, postanowiłam to
wyjaśnić. Poprosiłam o rozmowę z moją opiekunką- w tym samym dniu chciała mnie
o to i Ona poprosić. Szczerze porozmawiałyśmy. Okazało się, że zmiana jej
stosunków wobec mnie nastąpiła, przez dyrektorkę, która powiedziała jej, że JA
się żalę na nią.
Jak to? Przecież dyrektorka żaliła mi się na moją opiekunkę i 'doniosła', że to Ona się żali na mnie...
Okazało się więc, że to dyrektorka wprowadzała zamęt.
Wszystko okazało się nieprawdą, bo przecież ani ja ani Ona nie żaliłyśmy się
dyrektorce. Wszystko zmyślone- po co? Nie wiem…
Od tamtej pory, po każdej wizycie u dyrektorki mówiłyśmy
sobie o co chodziło i nie wierzyłyśmy w żadne jej słowo.
Później nastawienie dyrektorki wobec mnie było jeszcze
gorsze. Nie odzywała się, wydawała polecenia na piśmie. Dlaczego? Dlatego, że jakiś uczeń z klasy IV-VI, rozwalił mi
samochód na parkingu szkolnym. Wgniótł mi maskę i to porządnie. Z tego co
udało się ustalić, opierał się plecami o ścianę i nogą o samochód, potem miałam
wgniecione drzwi- ślad buta typu glan. Poszłam z tym do dyrektorki- fakt,
samochód mieliśmy zmienić, ale to nie zmieniało faktu, że jest to zniszczenie
mienia i stało się to na parkingu szkolnym. Należałoby wyciągnąć konsekwencje z tego czynu. Pani dyrektor obiecała zrobić apel, na którym poruszyłaby ten
temat. Niestety, minął miesiąc i nic … poszłam więc do niej i powiedziałam
grzecznie, że tak właściwie powinnam to zgłosić na policję, doszło do zniszczenia
mienia na terenie szkoły. Koszty poniosłaby szkoła, ale nie zrobiłam tego.
Otrzymałam tylko odpowiedź: „Skończyła już Pani? Dziękuję, może Pani już wyjść”.
Nerwy miałam takie, że aż łzy cisnęły mi się do oczu. Od
tamtej rozmowy miałam przechlapane. Wchodziła na zajęcia kiedy chciała, po to,
żeby postać chwilę, popalić głupa i wyjść, w pokoju N-lskim się nie odzywała, a
jak już to jakieś durnowate pytania zadawała. Dostałam więcej dyżurów przed
zajęciami i po zajęciach.. tak jak mówiłam, miałam przechlapane. Zdarzało się
tak, że wstawałam do pracy i płakałam, bo nie wiedziałam jaki będzie kolejny
dzień. Jedyne co pocieszało to dzieciaki. One poprawić humor potrafiły
ekspresowo. Mąż mówił, że długo tak nie dam rady, że muszę zmienić nastawienie,
albo zrezygnować z pracy. Rezygnować nie chciałam, bo przecież, jak to tak, w
środku roku szkolnego, muszę myśleć o dzieciach… przed feriami się
rozchorowałam. Zapalenie oskrzeli, antybiotyk i tydzień zwolnienia. Bałam się
zawieść zwolnienie, więc zrobił to H. Oczywiście narzekanie było (dowiedziałam
się od innej, zaufanej nauczycielki tam pracującej).
W międzyczasie staraliśmy się już o dziecko- decyzję o
rozpoczęciu starań podjęliśmy jeszcze przed moim zatrudnieniem.
Pamiętam, że będąc na L4, nic a nic się nie odstresowałam. A
to też przecież wpływało na Nasze starania. Na szczęście przyszły ferie.
Pierwszy tydzień oczywiście dyżur w szkole, trzeba było zorganizować zajęcia i
akurat na moje przyszła Pani dyrektor, która mnie pochwaliła opiekunce. W ferie
wyjechaliśmy, całkiem na spontana do Krakowa i Zakopanego. Planowaliśmy wyjazd
na inny dzień, a kupiliśmy bilety wcześniej i wcześniej wyjechaliśmy- super tak
jednego dnia na szybkiego się pakować i jechać, by zdążyć na autokar.
Po jakimś czasie okazało się, że ferie były owocne i będzie
z tego dzidziuś. Poinformowana została o tym Pani D., której mina mówiła sama
za siebie- fałszywy uśmiech i gratulacje- przystopowała trochę i przestała mnie
dręczyć.
Chciałam do końca uczyć dzieci, bo przecież czułam się
dobrze. Do czasu … dzieci przychodziły chore na zajęcia, zasmarkane, a w
płucach ich grało jak kaszlały. Przez to i mnie złapało przeziębienie, katar,
kichanie, ból gardła. Mimo złego samopoczucia byłam szczęśliwa i radosna,
fruwałam korytarzami, przyniosłam szampana dla mojej opiekunki z prośbą by
wypiła za moje i dziecka zdrowie. Tego też dnia stało się coś strasznego.
Dostałam krwawienia, był to 7 tydzień ciąży i krwawienie było spore, zaczął
boleć mnie brzuch. Płakałam w toalecie jak szalona, nie mogłam się uspokoić,
nie wiedziałam, co mam robić. Poszłam po dzwonku do pokoju nauczycielskiego,
powiedziałam, co się stało, a moja opiekunka i jej córka(która też była
nauczycielką) zadzwoniły do Pani dyrektor, że muszę się zwolnić z 2 godzin
zajęć. To one znalazły zastępstwo, chciały nawet zorganizować transport do lekarza ..
przejęły się tak samo jak ja. W tym dniu okazało się, że muszę 2 tygodnie
przyjmować luteinę i leżeć w łóżku. Okazało się, że jeśli chcę spokojnie
przejść ciążę, to muszę zrezygnować z pracy. Praca z dziećmi była zbyt
ryzykowna w moim przypadku.
Zastanawiacie się dlaczego o tym wspominam… dlatego, że Pani
dyrektor zrobiła się miła, dzwoniła parę razy w tygodniu, pytała jak się czuję …
czy wrócę do pracy. Powiedziałam jej, to co mi powiedział lekarz. Uwielbiałam
moich uczniów i tęskniłam za nimi, ale moje dziecko było ważniejsze.
Wtedy Pani D. poprosiła żebym przyjechała podpisać jakiś tam
drobny dokument związany z moim L4, żeby mogła zastępstwo zorganizować. Kiedy
pojechałam, Pani D. nie było w szkole, a wiedziała, że będę. Pani z
sekretariatu dała mi owy dokument do podpisania. I wiecie co to było… Była to
moja rezygnacja z pracy. Pracodawca nie ma prawa zwolnić pracownicy w ciąży,
tym bardziej, że została poinformowana i dostała zaświadczenie lekarskie. ALE
przecież ja mogę odejść sama z pracy. Kiedy przeczytałam dokument i dotarło do
mnie, że to moja rezygnacja, byłam wściekła.
Nie sądziłam, że Pani D. może być aż tak … nieludzka. Oddałam dokument i
powiedziałam, że tego nie podpiszę. Wszystkie zwolnienia L4 zawoził mąż.
Nie chce tam wracać.
Zbyt dużo nerwów mnie ta praca kosztowała. Po pracy w tej
szkole, jestem zniechęcona. Chcę pracować z dziećmi, ale na pewno nie w tej
szkole, co już pracowałam. Chyba, że zmieni się dyrektor.
Czy czegoś żałuję? Nie.
Zawsze jestem bogatsza o nowe doświadczenia.
A ciąża była planowana jeszcze przed dostaniem pracy, więc
byliśmy szczęśliwi, że mimo tych stresów udało się tak szybko i że wszystko skończyło się dobrze :)
Mam nadzieję, że Was nie zanudziłam :)
Pozdrawiam, Milena.
Współczuję przeżyć i jednocześnie nie rozumiem takiego nieludzkiego traktowania. Nie mieści mi się to w głowie, chociaż sama mam podobne przeżycia. Po moim powrocie z macierzyńskiego mój pracodawca był wielce zdziwiony, że nie chcę już brać nadliczbowych godzin, pracować po 14 godzin na dobę czy wyjeżdżać na kilkudniowe szkolenia czy delegacje. Też się rozstaliśmy. I nie żałuję. Moją przełożona była osoba co prawda zamężna, ale z tak pesymistycznym podejściem (dzieci? nie bo to kłopot,chorują,zupki,kupki,trzeba skakać,opiekować się, nie ma czasu dla siebie) i tak uzależniona od pracy (przychodziła do pracy na dniu wolnym), więc i tak byśmy się nie dogadały.
OdpowiedzUsuńCo nas nie zabije to nas wzmocni, my mamy nowe doświadczenia a te osoby niech dalej pielęgnują swoją frustrację:)
Nie zanudzasz, jedym tchem przeczytalam notke. Wciaz sama siebie sie pytam czemu ludzie sa tacy dziwni (mowie o dyrektorce) czy to z zawisci bo za dobrze dogadywals sie z opiekunka? Przeciez powinno zalezec jej na dobrej atmosferze w pracy. Szkoda gadac. Nie dziwie sie, ze nie chcesz tam wracac i jednoczescnie zycze powodzenia w szukaniu czegos nowego co pozwoli Ci sie realizowac w zyciu zawodowym.
OdpowiedzUsuńp.s. Widzialsm sowki, ktore stworzylas na aukcje dla Zosi - cudne :)
OdpowiedzUsuńDziękuję, starałam się :)
UsuńCzasem się zastanawiam, w jakim my świecie żyjemy- pełno tu zazdrośników, którzy wiecznie podkładają kłody pod nogi i nawet osoba na tzw. stanowisku zachowuje się jak zwyczajna (sorry za słowo) debilka. Nie rozumiem zachowania Twojej dyrektorki- czyżby bała się o swój stołek, skoro chciała wywołać konflikty rodem z podstawówki? Ludzie mnie coraz bardziej przerażają, bo większość uczestniczy w chorym wyścigu szczurów, a cierpią na tym normalne osoby, które zwyczajnie chcą pracować. Nie dziwię się, że nie chcesz tam wracać- też nie miałabym ochoty. Ale wiesz, jak się mówi- psy szczekają, karawana jedzie dalej. Szkół jest dużo i na pewno nie wszędzie jest taka niezdrowa atmosfera, więc nie daj się harpii (czyli tej wrednej wielkiej pani dyrektorce).
OdpowiedzUsuńP.S.1 Piłsudski kolega dziadka- genialne!
P.S.2 Bez obawy, nie zanudzasz!
Ja wiem, że szkół jest dużo, ale jak to jedna dyrektorka odpowiedziała mojej koleżance, kiedy ta przyniosła CV: "Jak któraś z nauczycielek umrze lub odejdzie na emeryturę, to da jej znać, a póki co, to pracy nie ma i nie będzie...". Tak właśnie jest w większości szkól- niestety. Chciałabym pracować z dziećmi, ale jeśli nie będzie dla mnie pracy w moim zawodzie, trzeba będzie podjąć się innej pracy :)
UsuńZal mi tylko tej klasy, bo sama pisalas, ze poprzednia nauczycielka olala sprawe. Sama pamietam w podstawowce panie od angielskiego zmienialy sie co roku. Przez 4 lata nie nauczylam sie nic oprocz Present Simple I alfabetu, no ale coz. Ja zawsze chcialam byc nauczycielka... powodzenia w szukaniu lepszej pracy !
OdpowiedzUsuńNauczycielka od angielskiego też uciekła- nie przepadała za dyrektorką... z resztą trafiła się jej lepsza oferta, więc jaki sens było pracować w szkole z mniejszą pensją i nieprzyjemną atmosfera..
UsuńMam nadzieję, że uda mi się znaleźć pracę, w której będzie milsza atmosfera między pracownikami, bo jednak to też jest ważne :)
Szkoda, że tak wyszło...:(
OdpowiedzUsuńNauczyciel to fajny zawód. Moja mama jest nauczycielką, dzieci ją uwielbiają, zaczepiają na ulicy, całują, dają ciastka...:)
http://zapisane-wspomnienia.blogspot.com/
Fajny zawód :) Praca z dziećmi jest w ogóle fajna i przyjemna :)
UsuńO mój Boże!
OdpowiedzUsuńJacy ludzie potrafią być straszni! Wcale nie dziwię się, że nie chcesz tam wrócić. Brak mi słow, na prawdę..
Ciesz się macierzynstwem, bo przyszly dla Ciebie cudowne, wyczekiwane i lepsze czasy :)
P.S. Co za czasy przyszły... Wszyscy się podglądają na fb...
Moja pierwsza praca w zawodzie i już takie zniechęcenie...
UsuńCieszę się macierzyństwem i zdaję sobie sprawę, że czas leci nieubłaganie do przodu i że niedługo przyjdzie dzień, w którym będę musiała szukać pracy ..